MAGAZYN nr 42 dodatek do MAGAZYN, dodatek do Gazety Wyborczej nr 243, wydanie z dnia 17/10/1997 , str. 50.

Strona główna

Banda Czworga

Statystyka

Programowanie

Po pracy

Kontakt

Z Piotrkowskiej w Himalaje

Z własnego życia

Któż to wybrał się w góry gór? Czy to może któryś ze znanych himalaistów? Nie. Tym razem to żaden z nich. To ktoś, kto nie ma na swoim koncie choćby jednego wejścia alpinistycznego, choć fascynacja górami była w nim od pierwszego studenckiego rajdu. Każde wakacje - to góry, przemierzane z żoną, z dziećmi, z przyjaciółmi, samotnie

Gdy pierwszy raz powiedziałem, że pojadę w Himalaje, moi przyjaciele i znajomi uśmiechali się z politowaniem, pukali w głowę, wypominali mi moje 50 lat. Powszechnie sądzi się bowiem, że Himalaje są dostępne tylko dla profesjonalistów wspinania. To błędna opinia! Opowiem Państwu, jak przygotowywałem wyprawę, której celem było zobaczenie Mount Everestu, i jak tę wyprawę wraz z żoną odbyliśmy. Piszę dla takich "wariatów" jak ja, by zachęcić ich do zrealizowania marzeń.

Spośród 14 szczytów, które mają powyżej 8000 m, dziesięć znajduje się w Himalajach, a cztery w Karakorum.

Z kolei spośród tych dziesięciu aż osiem leży całkowicie lub częściowo na terenie Nepalu. Poza tym jest tu ponad 40 szczytów powyżej 7000 m. Aby zobaczyć Himalaje, należy więc przede wszystkim pojechać do Nepalu.

Najpierw były lektury. Polecam przewodnik "Nepal" z serii Nelles Guides i książkę Janusza Kurczaba pod tym samym tytułem. Nepal jest królestwem konstytucyjnym. Zajmuje obszar 140,8 tys. km kw. Zamieszkuje w nim 22 mln mieszkańców. Góry Nepalu zajmują 85 proc. powierzchni kraju. To tak, jakby w Polsce zostawić województwa nadmorskie, a pozostałą część kraju pokryć Tatrami. Średnia długość życia Nepalczyków wynosi 54 lata; umiejętność czytania i pisania - 27 proc.; jeden lekarz na 12 612 mieszkańców, jeden telewizor na 355, jeden telefon na 174.

Rozmawialiśmy też z ludźmi, którzy byli w Nepalu. I tu podziękowania dla Ewy Pankiewicz - znanej łódzkiej himalaistki, do której po prostu zadzwoniłem, oraz dla Beaty i Janusza Kałużnych.

Wreszcie najwyższy czas, by padło słowo "trekking". Słowo to nie ma lapidarnego polskiego odpowiednika. Można powiedzieć, że jest to forma turystyki wysokogórskiej, polegająca na pokonywaniu dużych odległości, w wiele dni.

Co trzeba zrobić, by odbyć trekking w Himalajach? Przede wszystkim trzeba chcieć! Jeżeli nie ma się kłopotów ze zdrowiem i pokonywało się trudności np. na turystycznym szlaku Orlej Perci, to można próbować. Niezbędny jest też dwutygodniowy trening w polskich górach. Żadne szczepienia nie są potrzebne. Trochę pod presją przyjaciół wzięliśmy tabletki przeciwko malarii. Mieliśmy też różne inne lekarstwa, ale na szczęście nie były potrzebne. Najkorzystniej jest wyjechać w połowie października. Do końca listopada utrzymuje się słoneczna, bezdeszczowa pogoda.

Z kilkunastu możliwych tras wybrałem trekking do Everest Base Camp, gdzie zakładane są bazy wypraw na Mount Everest i Lhotse. Taki wybór chyba nie dziwi. Mount Everest jest najwyższą górą świata. Ma 8848 m wysokości.

Ile czasu trzeba zarezerwować na taką wyprawę? Sądzę, że pięć tygodni. Okres ten obejmuje nie tylko czas trekkingu, ale również niezbędną rezerwę, czas na zwiedzenie Katmandu, a przy okazji dwukrotnego lądowania w stolicy Indii - czas na zwiedzenie Delhi.

Od czego trzeba zacząć? Od wystąpienia o wizę indyjską. Wiza jest darmowa, ale osoby spoza Warszawy muszą dwukrotnie przyjechać do ambasady. Najlepiej jest załatwić ją przez biuro podróży. W Orbisie taka usługa kosztowała 30 zł od jednej wizy.

Wizy nepalskiej nie załatwimy w Polsce, bo nie utrzymujemy z Nepalem stosunków dyplomatycznych. Najprościej jest wystąpić o nią na lotnisku w Katmandu, stolicy Nepalu. Trzeba mieć dwa zdjęcia i zapłacić 25 dolarów (za wizę trzydziestodniową). Warto jednak wiedzieć, że pobyt w Nepalu nie może przekroczyć 150 dni rocznie. Nie wolno lekceważyć miejscowych wymagań, bo za pobyt bez ważnej wizy można znaleźć się w więzieniu!

Polska nie ma bezpośredniego połączenia lotniczego z Nepalem. Zdecydowaliśmy się lecieć LOT-em do Frankfurtu nad Menem, stąd Air India do Delhi, a dalej Indian Airlines do Katmandu.

Koszty przelotu (ok. 65 mln zł) można zmniejszyć przejeżdżając z Delhi do Katmandu autobusem, ale nie warto oszczędzać, bo pomijając trudy podróży, będziemy mieli wielką frajdę oglądając z samolotu Himalaje (w drodze do Katmandu trzeba usiąść w samolocie z lewej strony).

Namaste Kathmandu - witaj Katmandu

Należy złożyć ręce na piersiach (jak do modlitwy), pochylić głowę i tułów i powiedzieć właśnie "namaste". Moja żona trochę śmiała się ze mnie, widząc, jak z namaszczeniem kłaniam się spotykanym tubylcom, ale szybko przekonała się, że ten gest otwiera przed nami serca Nepalczyków i drzwi ich domów.

Wysiadamy z samolotu, potworny upał daje się we znaki, zwłaszcza że mamy na sobie jesienne ubrania. Wypełniamy po dwa formularze i stajemy w jednej z kilku gigantycznych kolejek po wizy. Dostajemy je po dwóch godzinach. Wymieniamy dolary (1 dolar = 56 Rs, czyli rupii nepalskich) i na luzie, z podręcznym bagażem idziemy po nasze plecaki. Szok! Nie ma! Zaginęły. Nadaliśmy je w Warszawie via Frankfurt i via Delhi do Katmandu, a trzeba było nadawać je z samolotu na samolot, choć nadawanie typu via wydaje się takie praktyczne. Na lotnisku we Frankfurcie jest olbrzymi ruch i nawet cztery godziny nie starczyły Niemcom na przewiezienie naszych plecaków z jednego terminalu do drugiego.

Planowałem noclegi w hotelu Star, gdzie często nocują polscy himalaiści. Nepalczycy chcą wiedzieć jednak, gdzie się zatrzymamy, a ja nie wiem, czy w tym hotelu będą wolne miejsca, więc korzystamy z oferty Nepalczyka, który cały czas chodził za nami i proponował nocleg. Wyglądało, że zna kilku urzędników na lotnisku i obiecywał pomoc w razie kłopotów. Był to typowy pośrednik od noclegów, taki, z jakimi spotykamy się po przyjeździe pociągiem do Zakopanego.

Zanim wsiedliśmy do mikrobusu, inni naganiacze stoczyli niemal bitwę o nasze względy, nie wiedząc, że jesteśmy już zajęci.

Wariacka jazda lewą stroną jezdni (w Nepalu jest ruch lewostronny) przez podejrzane ulice. Dopiero gdy wyjechaliśmy na szeroką aleję, prowadzącą obok nowego pałacu królewskiego, oddychamy z ulgą. Chyba nas nie porwali.

Przyjeżdżamy do Potala Tourist Home. Pokój dwuosobowy kosztuje 11 dolarów. W hotelu Star - 8 dolarów. Warunki jednak są bardzo dobre, więc nie żałujemy, tym bardziej że jesteśmy w samym centrum Katmandu, w dzielnicy Thamel.

Katmandu, liczące około 400 tys. mieszkańców, leży w szerokiej zielonej dolinie na wysokości 1400 m n.p.m. Dolina ma 25 km długości i 15 km szerokości. Otaczają ją tzw. Małe Himalaje, spoza których wyglądają ośnieżone szczyty "prawdziwych" Himalajów. Panuje łagodny subtropikalny klimat.

Żywa bogini

Nie będą tu opisywał fascynujących zabytków stolicy Nepalu. Przed zwiedzaniem dobrze jest dokładnie przestudiować przewodnik. Opowiem jednak o kulcie żywej bogini Kumari.

Wybiera się ją spośród trzy-, czteroletnich dziewczynek kasty buddyjskiej śakja, szczególnie zasłużonego dla Nepalu ludu Newarów. Kandydatki poddaje się wymyślnym próbom: od prymitywnego straszenia do nowoczesnych testów na inteligencję. Kumari musi odpowiadać ścisłym warunkom (jest ich 32), a jej horoskop musi współgrać z horoskopem króla. Po wyborze Kumari staje się więźniem swojego pałacu. Otrzymuje wszechstronne wykształcenie, a pałac opuszcza jedynie siedem razy w roku przy okazji ważnych festiwali. Jej nogi nie mogą dotykać ziemi, dlatego wynoszona jest w lektyce. Nie wolno jej fotografować. Sam król radzi się jej w różnych ważnych sprawach. Jej panowanie kończy się z chwilą pierwszej miesiączki. Wtedy wybiera się nową Kumari.

Kumari otrzymują dożywotnią rentę. Oddają się jednak działalności charytatywnej, na którą w Nepalu jest szczególne zapotrzebowanie. Historia Kumari jest przykładem tego, jak fascynujące są nepalskie obyczaje.

Pierwsze zetknięcie z kuchnią nepalską: znakomite pierożki - momo.

Po dwóch dniach dobra wiadomość. Był telefon z lotniska. Są nasze plecaki! Przyleciały Lufthansą.

Rano jedziemy taksówką na lotnisko. Ponieważ towarzyszy nam nasz naganiacz, to na licznik. W rezultacie kilka kilometrów jazdy kosztuje 70 Rs. Gdy obcokrajowiec jedzie sam, licznik jest zawsze zasłonięty jakąś szmatą. Przed jazdą trzeba koniecznie ustalić cenę, cierpliwie się targując. Targowanie się należy tu do obyczaju. Na początku trochę nas to denerwowało, ale z czasem nabraliśmy wprawy. Kręcimy przecząco głową na propozycję Nepalczyka, potem proponujemy zdecydowanie niższą cenę i powoli się oddalamy. Zainteresowany łapie nas za rękaw, krzyczy za nami, wreszcie nas dogania. Niekiedy udaje się obniżyć cenę pięciokrotnie.

Na lotnisku znów trochę emocji, ale po godzinnych poszukiwaniach w wielkiej kupie bagażów zobaczyłem swój czerwono-czarny plecak. Chwilę później był niebiesko-czarny mojej żony.

Nareszcie jesteśmy stosownie ubrani. Krótkie spodenki, cienka koszulka, tenisówki na gołe stopy.

Autobus czy taksówka?

Teraz przede wszystkim trzeba uzyskać pozwolenie na trekking (trekking permit) i pozwolenie na wejście do parku narodowego (entrance permit), jeśli trasa prowadzi przez taki park. Załatwiamy to w Urzędzie Imigracyjnym (Department of Immigration, Tridevi Marg, Thamel). Trekking permit do Everest Base Camp kosztuje 5 dolarów za tydzień (trzeba zaplanować cztery tygodnie, żeby mieć pewną rezerwę czasu), zaś entrance permit do Parku Narodowego Sagarmatha - 13 dolarów. Potrzebne też są dwa zdjęcia. W sumie płacimy po 33 dolary od osoby. Te dokumenty będą sprawdzane na trasie zaskakująco często. Na początku trochę nas to denerwowało, ale potem zrozumieliśmy, że w wypadku zaginięcia jest to jakiś ślad do poszukiwań. I jeszcze jedno: w soboty, niedziele i poniedziałki w Urzędzie są potworne kolejki, więc należy zachować zimną krew, spokojnie zwiedzać Katmandu, a o pozwolenia wystąpić później.

Trekking do bazy pod Everestem zaczyna się w miejscowości Jiri, do której można dojechać autobusem z Central Bus Station. Autobus wyjeżdża raz dziennie, o piątej rano. Czas jazdy: 12 godzin. Warunki koszmarne. Autobus wypełniony ponad wszelkie nasze wyobrażenie. Na dachu ludzie, kozy i bagaże.

Decydujemy się na zagrywkę pokerową: weźmiemy taksówkę. Cena wytargowana: 110 dolarów. Najrozważniej jednak wynająć taksówkę za pośrednictwem jednej z wielu agencji trekkingowych. W ogólnych kosztach wyprawy nie jest to kwota znacząca, a takie rozwiązanie ma wiele zalet. Można wyjechać np. o siódmej rano, nie martwić się o plecaki, zatrzymywać samochód, kiedy się chce, robić zdjęcia, no i jedzie się tylko siedem godzin.

Po południu wynajmujemy taksówkę i jedziemy do Swayambunath, najstarszego miejsca kultu Buddy w dolinie. Jest to wielka stupa ze strzelistym monumentem (symbolizującym oświecony umysł Buddy) na wzgórzu, 5 km od Katmandu. Liczy sobie około dwóch tysięcy lat. Po 365 schodach docieramy do podnóża stupy. We wnękach balustrady jest 211 młynków modlitewnych z mantrą "Om mani padme hum", tzn. Bądź pozdrowiony klejnocie (Budda) ukryty w kwiecie lotosu.

Młynki modlitewne będziemy spotykali przez cały czas pobytu w Nepalu. Bywają olbrzymie - wielkości beczek, są też mniejsze, a także całkiem małe, pojedyncze - na małych rączkach, skromne lub bardzo bogato zdobione. Należy je obracać zgodnie z ruchem wskazówek zegara, podobnie jak i stupę trzeba okrążać w tym kierunku.

Wokół stupy rozmieszczone są świątynie buddyjskie i hinduistyczne, klasztory, dom noclegowy dla pielgrzymów i wiele fascynujących atrybutów obu religii. Świadczy to najlepiej o tolerancji religijnej kraju.

Taksówka czekała, a my zwiedzaliśmy. Potem przejechaliśmy na drugą stronę miasta, żeby zobaczyć Boudhnath - największą w Nepalu stupę buddyjską. Stamtąd jedziemy do Pashupatinath, najważniejszego dla wyznawców hinduizmu miejsca kultu w Nepalu. Wstęp do głównej świątyni dla niehinduistów jest wzbroniony. Przyglądamy się pielgrzymom, oddającym się rytualnej kąpieli po drugiej stronie świętej rzeki Bagmati, dopływu Gangesu. Po naszej stronie są nad rzeką miejsca do kremacji zwłok. Widzimy przygotowany drewniany stos.

Wracamy do Katmandu. Za cały kurs płacimy 400 Rs, tzn. około 7 dolarów. Oczywiście cenę wytargowaliśmy przed wyjazdem.

Idziemy na kolację do restauracji. Jemy placki chapati nadziane jakimiś warzywami. Do tego piwo nepalskie Star.

Bez przewodnika, bez tragarzy

Wymieniamy dolary - noclegi plus wyżywienie będą nas kosztowały od 300 do 1000 rupii dziennie.

Właściciel hotelu na początku kręcił głową z niedowierzaniem, gdy usłyszał, że będziemy wędrowali sami. W typowym trekkingu człowiek z Zachodu wynajmuje przewodnika i tragarza. Robiliśmy takie przymiarki, ale wszystko rozbijało się o pieniądze. I całe szczęście. Część ludzi spotkanych w Himalajach zazdrościła nam tej samodzielności. Mogliśmy zmieniać plany bez uzgadniania z kimkolwiek.

W Katmandu kupiliśmy dokładną mapę z trasą trekkingu. Wiedzieliśmy, że nie będzie żadnych oznaczonych szlaków, dlatego przygotowałem opis trasy według książki Kurczaba. Potem okazało się, że dróżki często się rozwidlały i musieliśmy sami podejmować decyzję.

Zaczynamy się pakować. Robimy dokładną selekcję rzeczy, które zabierzemy ze sobą. Część zostawimy w hotelu. Bierzemy zapas wody mineralnej, mamy trochę jedzenia z Polski (suszona kiełbasa, suszone śliwki i brzoskwinie). Plecaki mieliśmy ciężkie (Basia - 20 kg, ja - 25 kg). Basia robiła furorę ze swoim gigantycznym plecakiem. "Lalunie" z Zachodu wytrzeszczały oczy, a i Szerpowie komentowali to z uznaniem. Ostatecznie trekking to trekking, a nie spacerek. Dodatkową premią były nasze figury po powrocie do Polski.

Pod Everest można dotrzeć na dwa sposoby. Członkowie wypraw himalaistycznych na Everest lub na Lhotse lecą samolocikami lub helikopterami do Lukli, na maleńkie lądowisko na zboczu góry. Stąd w ciągu jednego dnia można dotrzeć do Namche Bazar - symbolicznej stolicy Szerpów.

12 dni do Mount Everestu

My wybraliśmy drugą możliwość: wyruszamy z Jiri, a do Namche Bazar dotrzemy po ośmiu dniach fascynującej wędrówki przez Małe Himalaje, poznając życie tubylców, rozkoszując się pięknem przyrody i doznając (nie ma co ukrywać) trudów tej eskapady.

Na dotarcie pod Everest przewidywałem 12 dni, na powrót do lądowiska w Lukli - pięć dni, w rezerwie pięć dni na wypadek złej pogody albo kłopotów ze zdrowiem. Czas ten można znacznie skrócić. Przyjęliśmy jednak zasadę wczesnego wychodzenia (najpóźniej o godzinie ósmej), by kończyć trasę koło czternastej, wybrać dobry nocleg i mieć czas na spacer bez plecaków, obejrzenie danej wioski, a także wypróbowanie wielu smakołyków miejscowej kuchni. O osiemnastej robiło się już bardzo ciemno.

17 października o siódmej rano pod nasz hotel w Katmandu zajechała Toyota De Luxe z młodziutkim kierowcą. Przed hotelem cała obsługa wraz z właścicielem żegnała nas serdecznie. Bardzo szybko dogoniliśmy autobus, którym mieliśmy jechać. Koszmarny tłok.

Pierwsza kontrola pozwoleń na trekking. Musimy wysiąść z samochodu, żołnierze oglądają też nasze paszporty, a my wpisujemy się do specjalnego, dużego zeszytu. Każdego dnia po kilka nazwisk. Nie ma Polaków.

Dwa razy drogę zastawia nam grupa młodych Nepalczyków. Trzeba płacić drobny wykup, tak jak u nas przy okazji wiejskich ślubów. Dużo emocji dostarczało mijanie innych samochodów, często nad przepaściami, ale nasz kierowca jechał bardzo pewnie. Droga dość dobra, choć w terenach górskich zdarzały się odcinki kompletnie zniszczone.

Trasa jest malownicza, więc siedem godzin jazdy zleciało bardzo szybko. Dojeżdżamy. Dajemy kierowcy 2 dolary napiwku. Napiwek jest tu powszechną formą premii za dobrą usługę. Może być mały, np. 10 Rs.

Szukamy noclegu. Jiri leży na wysokości około 1900 m n.p.m., w dolinie otoczonej ze wszystkich stron górami. Jest tu właściwie jedna ulica zakończona placem targowym. Wybieramy okazały dom z dużym napisem: Hotel Jiri View. W środku jest bardzo prymitywnie, w pokoju dwie leżanki z materacami z gąbki, ale cena atrakcyjna - 40 Rs za pokój.

Wieczorem nieoczekiwane spotkanie. Dziewczyna przedstawia się jako Bogusia z Singapuru. Wyjechała z Polski w stanie wojennym, potem siedem lat pobytu w Australii, a następnie w Singapurze. Jest już szósty raz w Nepalu, a drugi raz na tej trasie. Mówi, że przyjeżdża gubić wagę, choć na oko jest bardzo zgrabna. Ma 38 lat i dużo wdzięku. Nasze drogi będą się krzyżowały przez najbliższe osiem dni.

Rachunek za obiad, nocleg i śniadanie w Jiriew wyniósł 340 Rs.

O ósmej rano ruszamy w drogę. Minie kilka dni, zanim upewnimy się, że się na pewno nie zgubimy.

Gdy spotykamy któregoś z tragarzy kursujących między wioskami, to najpierw obowiązkowe "namaste" i wymieniam nazwę miejscowości, do której zmierzamy. Kiwnięcie głową i wskazanie ręką w danym kierunku utwierdza nas, że idziemy w dobrą stronę. Ważne jest akcentowanie na ostatniej sylabie. Początkowo właśnie brak prawidłowego akcentu doprowadzał do nieporozumień.

Kilka razy pomyliliśmy drogę, ale zawsze jakoś dawaliśmy sobie radę. Wsie nepalskie na trasie tego trekkingu są oddalone od siebie o dwie, trzy godziny drogi. Wieś to nieraz tylko dwa domy. Wsie te oferują noclegi oraz wyżywienie za bardzo przystępną cenę. Oczywiście niektóre produkty, np. piwo, są tu bardzo drogie, ale to nie dziwi, bo trzeba je donieść na plecach przez kilka dni wędrówki.

Pierwsza wieś na trasie naszego trekkingu to Chitre. Zobaczyliśmy chatki z napisami: "Lodge" lub "Guest House", bądź "Hotel". Mogliśmy wypić za 5 Rs szklankę gorącej herbaty. Można też zamówić danie obiadowe, które na ogół przyrządzane jest od podstaw. Trochę to trwa, ale jest na pewno świeże.

Szlak idzie w górę

Na przełęczy (2400 m) podziwiamy piękno krajobrazu himalajskiego. Na stos kamieni z flagami modlitewnymi dokładamy jeszcze jeden, od nas. Następnie obchodzimy go zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Może duchy Himalajów będą nam przychylne.

Przez pierwsze siedem dni wędrówki dużo różnic poziomów, raz w górę, raz w dół, przy temperaturze około 40iC. Nakrycie głowy i krem ochronny są niezbędne.

Pierwsze mosty wiszące budziły pewne emocje, ale przeszliśmy ich w sumie ze 40, więc w końcu nie robiły na nas wrażenia.

W wiosce Shivalaya (1770 m) mały postój. Poznajemy dwie Francuzki idące z przewodnikiem i tragarzem. Gawędzimy sobie miło. Jeszcze kontrola permitów, a potem prawie tysiąc metrów podejścia przez las rododendronów. W Nepalu jest ponad 30 gatunków rododendronów, od krzewów kilkucentymetrowej wysokości do dużych drzew.

Na przełęczy Deorali (2700 m) jesteśmy po szesnastej, dość mocno wypompowani. Wypijamy dwa i pół litra herbaty, a do tego pierożki z ziemniaków z mięsem (potapo momo with meat). Gorący prysznic i do łóżek. Przed godziną dwudziestą usypiamy. Na tym trekkingu to u nas reguła.

Kolacja matematyków

Przełęcz Deorali traktowana jest jako wrota do krainy Szerpów - Solu Khumbu.

Przekraczajmy więc te wrota. Najpierw bardzo ostre zejście do Bhandar (2200 m), a następnie do Kenji (1630 m). Po obiedzie w Kenji podejście 900 m do małej wioski Sete (2575 m). Zmniejszyliśmy, do jednej litrowej butelki, zapas wody mineralnej noszonej w plecaku. Na trasie korzystamy z herbaty w chatach wiejskich, a nawet z wody źródlanej, jeśli piją ją miejscowi.

W Sete jest kilka domów, ale wszyscy nieliczni turyści zatrzymali się w pierwszym, wyglądającym najokazalej. Tym razem nie ma możliwości kąpieli, nawet w zimnej wodzie. Za to kolacja jest super. Zasiadło do niej czworo Anglików, jedna Włoszka, jeden Duńczyk i my. Atmosfera fantastyczna. Huragan śmiechu, gdy okazało się, że na osiem osób aż siedem to matematycy! Moja żona jest informatykiem, a ja wykładam matematykę na Politechnice Łódzkiej. Uwielbiam wykładać i cały czas myślę, jak tu wkręcić do tej relacji trochę matematyki (zapewniam, że po pewnej selekcji byłoby to ciekawe). Wracając do kolacji, to nasza sucha krakowska oraz 100 gramów czystego spirytusu rozlanego na osiem równych porcyjek smakowały wszystkim bardzo. Oczywiście największe wrażenie robiło to, że chodzimy sami, tym bardziej że byliśmy najstarsi w tym towarzystwie.

W czasie pierwszych dni trekkingu spotykaliśmy na trasie i na noclegach w różnych wsiach znajomych z poprzednich noclegów. Poczuliśmy się raźniej.

W niedzielę, 20 października, wychodzimy o siódmej trzydzieści. Cały czas pod górę przez las, słuchając ślicznego śpiewu ptaków, na przełęcz Lamjura Bhanyang (3530 m). Jest to najwyższe miejsce między Jiri a Namche Bazar. Stąd zejście do wioski Tragdobuk (2860 m) w dolinie Junbesi Khola. Na trasie udzielam pomocy poparzonemu wrzątkiem nepalskiemu dziecku.

Po krótkim postoju schodzimy do dużej osady Junbesi (2670 m). Mamy tu do wyboru kilkanaście kwater. Znowu wybieramy najokazalszą. Właściciel jest po studiach w Anglii, mówi perfekcyjnie po angielsku, co sprawia, że z kolei ja wstydzę się swojego angielskiego.

Wyposażenie domu na poziomie światowym. Nawet w Katmandu nie widzieliśmy mieszkania urządzonego z takim smakiem, w regionalnym stylu. Na kwaterze zjawia się też Bogusia. Dzięki niej możemy posmakować rakshi i chyaangu, tzn. domowej produkcji wódki i piwa. Jest oczywiście gorący prysznic i znakomite jedzenie. Od pierwszego dnia pobytu w Nepalu uderza nas serdeczność, uprzejmość i gościnność mieszkańców.

Już widać Mount Everest

Płacimy rachunek 500 Rs i w górę, okrążając grzbiet Sollung (3050 m). Ukazuje się wspaniały widok. Dzień dobry Panie Everest! Na tym odludziu jakiś Nepalczyk zbudował mały bufet. Kupujemy ser z mleka jaka i tybetański chleb. Dalej przez wioski Sollung (2980 m) i Ringmo (2800 m) na przełęcz Trakshindo La (3071 m). Tuż obok jest klasztor Trakshindo (zamknięty dla turystów). Ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu, stojący w oknie mnich zaprasza nas do środka.

Potem ostre zejście do Nuntali (2200 m). Bierzemy pierwszą z brzegu kwaterę. Ma to tę zaletę, że właściciel od razu zabrał się za szykowanie posiłku dla nas.

Następnego dnia schodzimy w dół. Przechodzimy przez wiszący most na "mlecznej rzece" Dudh Kosi (1500 m). Stąd pięknym szlakiem, wysoko wznoszącym się ponad dno doliny, do wsi Kari Khola (2070 m). Tu obiadek i w niezmiennym upale ostre podejście odsłoniętym szlakiem do Bupsy (2300 m). Jest dopiero godzina czternasta, ale prześliczne miejsce kusi, by zostać. Tak też robimy, i niebawem rozebrani, popijając herbatę, prażymy się w himalajskim słońcu.

W środę wychodzimy razem z Bogusią na żmudne podejście na przełęcz Khari La (3081 m). Obiad w wiosce Phuiyan (2835 m).

Bogusia jest mocno zdziwiona, że do tej pory nie jedliśmy jeszcze Dal Bhatu. Jest to narodowa potrawa Nepalczyków. Składa się z gotowanego ryżu (bhat), gęstego sosu z soczewicy (dal) i smażonych lub duszonych warzyw ostro przyprawionych (tarkari). Znakomite!

Po obiedzie powoli schodzimy do Surke (2340 m), gdzie zostajemy na nocleg. Tym razem kąpiel w strumieniu.

Z Surke po 15 minutach dochodzimy do ścieżki prowadzącej w prawo do lądowiska w Lukli (2837 m), mijamy ją, a potem piękny kanion z bardzo dużym wodospadem. Podchodzimy do wsi Chaunrikharka (2590 m). Następna wieś Choplung i drugie odejście w prawo do Lukli. Będziemy szli tędy w drodze powrotnej. Szlak zaludnił się bardzo. Idą całe karawany sapiących ludzi, na ogół bez lub z symbolicznymi plecakami, za to z kawalkadą jaków objuczonych niemiłosiernie i ryjących bezlitośnie szlak. Czego tam nie ma - nawet stoliki metalowe, krzesełka, skrzynki z winem, olbrzymie namioty, składane kibelki...

Obowiązkowe wiszące mosty, kolejne wsie Ghat (2540 m) i Phakding (2650 m). Znów mostek, piękny wodospad i jesteśmy w Benkar (2900 m). Nocleg wskazuje Bogusia. Była tu w zeszłym roku. To River View, z widokiem na wodospad. Nepalczyk ubrany po europejsku i śliczna 15-letnia dziewczyna serwują nam wspaniałe potrawy.

Wieczorem przychodzi para Australijczyków. Wcześniej pływali łodziami po nepalskich rzekach i odbyli wycieczkę do Parku Narodowego Chitwan. Park ten jest szczególną atrakcją. W całej Azji nie ma drugiego takiego miejsca, gdzie można obserwować dzikie zwierzęta w ich naturalnym środowisku. Zajmuje obszar 932 km kw. i leży na granicy z Indiami. Podróżując na słoniach obserwować można nosorożce, dzikie słonie, pantery, tygrysy bengalskie, krokodyle, małpy, delfiny słodkowodne, pandy, antylopy.

Na naszej trasie takich atrakcji nie ma. Spotykaliśmy małpy, kozice i ptaki. Sępy można tu spotkać na wysokości 7600 m, a kruki górskie widywano nawet na wysokości 8200 m. Śnieżnej pantery nie spotkaliśmy. I jeszcze jedno, w czasie całego trekkingu nie ukąsił nas żaden robak (właściwie ich na tej trasie nie ma), nie mieliśmy też żadnych kłopotów żołądkowych, choć jedliśmy nieraz w ubogich chatach razem z gospodarzami.

Stolica Szerpów

25 października, piątek, to trzeci dzień wędrówki z Bogusią. Po godzinie jesteśmy w Monjo (2830 m), mając po prawej stronie Thamserku (6623 m). Przed nami brama Parku Narodowego Sagarmatha (o pow. 1243 km kw.). Powstał w roku 1973 dzięki staraniom Fundacji Himalajskiej, założonej przez sir Edmunda Hillarego przy technicznym wsparciu Nowej Zelandii. Szerpowie przyjęli to z dużym niepokojem. Obawiali się przesiedlenia. Na szczęście jednak ich życie uznano za równie ważne, jak Himalaje z ich florą i fauną. Fundacja Himalajska istnieje od roku 1961. Jej celem jest daleko idąca pomoc dla ukochanej przez Hillarego krainy Szerpów. Dzięki fundacji powstały szkoły, szpitale, małe elektrownie wodne, wodociągi, mosty wiszące.

Żołnierze z karabinami drobiazgowo sprawdzają nasze dokumenty. Schodzimy do wioski Jorsale (2800 m). Trzy razy przechodzimy przez mosty wiszące i rozpoczynamy żmudne podejście. Podchodzimy 150 metrów i widzimy tablicę z napisem "First view of Everest". I rzeczywiście: czubek Mount Everestu dumnie wygląda spoza Nuptse i Lhotse. Jeszcze ponad 300 m podejścia i wchodzimy do Namche Bazar (3440 m), głównej osady Szerpów. Położona amfiteatralnie i otoczona pięcio- i sześciotysięcznikami wygląda malowniczo.

Bogusia prowadzi nas na znaną sobie kwaterę. To View Lodge. Hotel prowadzą dwie siostry. Jedna ubrana po nepalsku, druga po europejsku. Ich ojciec prowadzi duży sklep.

Wyjątkowo przyłożyłem się przy "namaste" i od razu są efekty. Promienne uśmiechy i błyskawiczna obsługa. Gawędzimy o trudnych miesiącach zimowych. Nie wiedzą, gdzie jest Polska, nie wiedzą, kto to jest Wałęsa, ale znają nazwisko Boniek.

Zaczyna lać. Wieczorem przychodzi dwóch Norwegów z wiadomością, że wyżej pada śnieg. Bogusia podgrzewa atmosferę opowiadając, jak to w zeszłym roku o tej porze w czasie burzy śnieżnej zginęło na trekkingu w Gorak Shep czternastu Japończyków. Gorak Shep jest o trzy godziny drogi od bazy pod Everestem, do której zmierzamy.

W sobotę od rana leje, ale około dziesiątej przejaśnia się. Idziemy na targ, który jest tu co tydzień. Przychodzą tam - po kilku dniach wędrówki - nawet Tybetańczycy. Podobno Chińczycy puszczają ich tu bez paszportu. Namche Bazar było zawsze centrum handlowym, w którym zboże z południa wymieniano na sól z Tybetu.

Kupujemy dwie buteleczki czerwonego rumu Khukri. Przyda się, bo jest zimno.

W Namche jest bank, poczta, telefon, wiele schronisk i sklepów. Po obiedzie idziemy z Bogusią do Everest View Hotel (3850 m). Pokój dwuosobowy kosztuje 150 dolarów, ale widok z kawiarni jest fantastyczny. Całe szczęście, że się rozpogodziło. Od lewej widać kolejno: Nuptse, Everest, Lhotse i Ama Dablam. Zamawiamy herbatę z mlekiem po 44 Rs za filiżankę.

Wieczorem pożegnalna kolacja z Bogusią. Chce sobie zrobić odpoczynek.

Coraz wyżej, coraz zimniej

W niedzielę niebo bez chmur, ale zimno. Zakładamy długie spodnie. Jemy śniadanie i płacimy rachunek - 1370 Rs za dwa dni pobytu.

Idziemy dłuższy czas pod górę, by potem zejść do małej wsi Phunki Teng (3250 m), gdzie młynki modlitewne są obracane przez wody rzeki Dudh Kosi. Wyżej wpada do niej Imja Khola, zbierająca wody spod Everestu i Lhotse.

Długie podejście kończy się kamienną bramą, za którą jest Thyangboche (3890 m). Jest południe. Bierzemy "dwójkę", mały obiadek i wychodzimy na spacer. Są tu trzy schroniska i przepiękny widok na Everest, Lhotse i Ama Dablam. Tu też kończy wędrówkę wiele wypraw trekkingowych. Słynny tutejszy klasztor spłonął doszczętnie w roku 1989. Pożar pochłonął starożytne pisma, księgi, obrazy i inne zabytki. Staraniem Fundacji Himalajskiej powstał nowy klasztor - powiększona i udoskonalona kopia poprzednika.

W nocy jest bardzo zimno, na dodatek boli mnie głowa. Biorę tabletkę. Basia, która ma za wysokie ciśnienie i przez cały czas na trekkingu bierze lekarstwa, czuje się bardzo dobrze. Wiemy, że objawów choroby wysokościowej nie wolno lekceważyć, więc jesteśmy gotowi przerwać trekking, gdyby wystąpiły jakieś poważniejsze dolegliwości. W Namche Bazar spotkaliśmy człowieka, który chodził wcześniej w Andach na wysokości 6000 m, ale w Himalajach pod Everestem zaczął się dusić i musiał szybko zejść niżej.

Po szóstej jesteśmy na śniadaniu. Smażone jajka na tostach, rachunek 1040 Rs i w drogę. Półtorej godziny wspaniałej widokowo wędrówki i jesteśmy w Pangboche (3980 m). W lewo ścieżką dochodzimy do Pangboche , najstarszego w Solu-Khumbu klasztoru. Ma 300 lat. Na drugim piętrze miał znajdować się słynny skalp i ręka yeti. Oglądaliśmy to wcześniej na zdjęciach. Niestety, mnisi informują nas, że eksponaty te ukradziono pięć lat temu. Musimy zadowolić się folderem.

Yeti jest symbolem narodowym Nepalu. Rząd wydał zarządzenie zabraniające polowań, niezależnie od tego, czy yeti istnieje, czy też nie.

Ruszamy w dalszą drogę. Najpierw w górę, potem przez hale, na których wypasa się jaki. Widzimy gigantyczną, trzykilometrowej wysokości, południową ścianę Lhotse. Wreszcie docieramy do Pheriche (4250 m), dawnej osady pasterskiej, obecnie żyjącej z turystów. Jest tu dużo miejsc noclegowych, a nawet sklepy. Znajduje się też szpitalik, specjalizujący się w chorobach wysokościowych. Prowadzą go podobno lekarze japońscy. Na szczęście nie musieliśmy tego sprawdzać.

Znowu przyszliśmy o dwunastej. Po zakwaterowaniu i posiłku idziemy zobaczyć, którędy jutro pójdziemy. Warunki w schroniskach są prymitywne, bez możliwości kąpieli. Strumień na otwartej przestrzeni, a woda lodowata. Za to widoki cały czas fascynujące. Himalajska flora sięga znacznie wyżej niż w innych górach. Tu nawet do wysokości 5 tys. metrów można spotkać karłowate rododendrony i jałowce. W nocy temperatura spada poniżej zera.

We wtorek Włosi, którzy nocowali z nami w Pheriche - zostają. Bolała ich głowa, poszli do lekarza. Zalecił im dzień postoju i odwrót, gdyby ból się nasilił. (Wszystko było jednak w porządku, bo spotkaliśmy ich w drodze powrotnej).

Zmrożona mocno ziemia, choć jeszcze wczoraj wieczorem było błoto. Idzie nam się bardzo ciężko. Wysokość i ciężar plecaków robią swoje. Do Duglhy (4620 m) przychodzimy jednak według planu. Pijemy herbatę z sokiem cytrynowym i odpoczywamy. Od Pangboche krajobraz się zmienił. Nie ma drzew, tylko rzadka trawa, trochę typowych roślinek górskich, pola z ziemniakami, które są podstawowym pożywieniem Szerpów.

Italian Pyramid

Idziemy moreną czołową lodowca Khumbu w górę, aż na rozległą płaszczyznę, gdzie napotykamy kopczyki kamieni poświęcone pamięci Szerpów, którzy zginęli w roku 1970, w czasie japońskiej wyprawy na Everest. Krajobraz jak księżycowy. Nie ma podejścia i idzie nam się ciężko.

Spotykamy dwóch Szerpów w klapkach i z ogromnymi koszami na plecach. Kosze mają pasek, który zakłada się na czoło. Próbowałem podnieść taki kosz, ale nie dałem rady. Byłem zaskoczony siłą nacisku na czoło. Potem dowiedziałem się, że kosz ważył 90 kg.

Z daleka widać kamienne szałasy i kilka schronisk osady pasterskiej Lobuje (4930 m). Ama Dablam widać cały czas, ale w stale zmieniającym się ujęciu. Widzimy już Nuptse (7879 m) i szczególnie ładny stożkowaty szczyt Pumo Ri (7145 m).

Nie zatrzymujemy się jednak w Lobuje, gdyż jeszcze w Namche Bazar dowiedzieliśmy się, że sto metrów wyżej jest Italian Pyramid. Tak popularnie nazywa się Hotel 8000, który wybudowali Włosi. Ma kształt ostrosłupa prawidłowego czworokątnego. Obłożony jest bateriami słonecznymi. Warunki są komfortowe. Gorący prysznic na życzenie, pokoje najlepsze na całym trekkingu, bardzo wygodne materace, świetne jedzenie. Ale i cena odpowiednia. Dwuosobowy pokój kosztuje tu 1000 Rs lub 15 dolarów za noc. Będziemy tu dwie noce.

Do schroniska docieramy po godzinie dwunastej, mocno wyczerpani i zmarznięci. Włazimy w śpiwory, po łyku rumu, po tabletce aspiryny i opatuleni śpimy do piętnastej. Schodzimy na dół. W jadalni jest zimno. Nepalczyk prowadzący schronisko zaprasza nas do kuchni. Tu jest cieplutko. Za chwilę przychodzą: małżeństwo z Francji i Włoch. Francuzi podróżują sami, Włoch z przewodnikiem. Siedzimy, jemy i gadamy. O górach, o swoich krajach, o Nepalu. Właściciel zna dobrze angielski, więc rozmowa jest interesująca.

Jesteśmy u celu

30 października, środa, to najważniejszy dzień trekkingu. Śniadanie kilka minut po szóstej. Jesteśmy bardzo grubo ubrani, dwie pary spodni, czapki i kaptury, rękawiczki, krem na twarzach. Pogoda wspaniała, ale termometr wskazuje -15 st. C. Pierwszy raz bez plecaków, choć niezupełnie, bo z ich kieszeni zrobiliśmy malutkie plecaczki. Zabieramy trochę wody, jedzenie, suszone owoce, czekoladę, dokumenty, pieniądze.

O szóstej trzydzieści ruszamy. Podejście jest łagodne. Idziemy moreną lodowca Khumbu. Choć bez obciążenia, posuwamy się wolno, ale może tak być musi, bo do Gorak Shep (5160 m) przychodzimy po dwóch godzinach, czyli według planu. Hoteliki są tu bardzo prymitywne i zapewne jest w nich bardzo zimno, ale mimo to żałujemy, że nie przyszliśmy tu z plecakami. Wejście na Kala Pattar i "spacer" do Everest Base Camp można by wtedy odbyć na luzie, lub nawet rozbić na dwa dni. A tak dwie godziny mamy już w nogach, a po wszystkich atrakcjach czeka nas jeszcze powrót do Italian Pyramid.

Widoki są poruszające. Pumo Ri widać było przez całą drogę. Kala Pattar, na który będziemy wchodzić, jest łatwo dostępną turnią właśnie na grzbiecie Pumo Ri. Nazywa się go żartobliwie balkonem Himalajów. Ruszamy, jest bardzo gorąco, aż trudno uwierzyć, że wychodziliśmy przy -15 st. C.

Po przejściu dnem wyschniętego jeziora rozpoczynamy wchodzenie na Kala Pattar. Ma 5545 metrów i z jego wierzchołka roztacza się, zdaniem fachowców, najpiękniejszy na świecie widok na Mount Everest. Nuptse też prezentuje się okazale. Lhotse, choć wyższe od Nuptse, jest za nim schowane. Mozolnie pokonaliśmy prawie 400 m podejścia i wszystkie te cuda możemy sprawdzić naocznie.

Szczyt Kala Pattar (Czarna Skała) jest mały. Z trudem mieszczą się na nim trzy osoby. Na szczęście poza nami i Szerpą, czekającym na swojego klienta, nie ma nikogo. Rozkoszujemy się wspaniałymi widokami prawie godzinę. Robię masę zdjęć. Widać też słynną South Col (przełęcz południową) i Ama Dablam. Temperatura znów się obniżyła. Mocno zmarznięci, szybko schodzimy. Potem marsz w kierunku bazy pod Everestem (5357 m). Nie było tam w tym czasie żadnej ekspedycji.

Każdy może mieć swój Everest

Idziemy przez lodowiec Khumbu. Podziwiamy kilkunastometrowej wysokości tzw. seraki lodowe, czyli bryły lodu powstałe w wyniku łamania się lodowca na progach skalnych. Słychać pękający lód i lawiny spadających kamieni.

Na miejscu wiele dużych skał, a patrząc do góry, podziwiamy masy lodu spływające z lodospadu Khumbu (słynny Ice Fall). Everestu z bazy nie widać, bo zasłania go ten 500-metrowy lodospad. Stąd już blisko na przełęcz Lho La (6006 m) na granicy tybetańskiej, gdzie zakładane bywają bazy przy zdobywaniu Mount Everestu. To jednak jest zarezerwowane (w dosłownym sensie też - na kilka lat z góry, po uiszczeniu odpowiedniej opłaty) dla wypraw profesjonalnych.

Od dawna marzyłem, by zabrać się z taką wyprawą, robić za tragarza, a w bazie być chłopcem do wszystkiego. Na wspinanie himalaistyczne jest już dla mnie za późno. Skończyłem 50 lat i nie nadaję się już do terminowania na skałkach. Muszą mi wystarczyć moje małe satysfakcje. Każdy jednak może mieć swój "Everest".

Stoimy i patrzymy. Wzruszenie jest naturalne, przecież tą samą ścieżką do bazy szli: Messner, Kukuczka, Wielicki i "nasz" Piotr Pustelnik. Nie wiem, czy Pan Piotr zdaje sobie sprawę z tego, jak wielu ludzi, zupełnie mu nie znanych, przeżywa jego wyprawy, czekając na pomyślne wiadomości z dachu świata. Oprócz Pana Piotra w Politechnice Łódzkiej jest jeszcze jeden Wielki Człowiek Gór, Andrzej Wilczkowski, autor wspaniałej książki "Miejsce przy stole".

W drodze powrotnej wielokrotnie zatrzymywaliśmy się na kilka minut i patrzyliśmy zachłannie. Do schroniska wróciliśmy bardzo zmęczeni, w kompletnych ciemnościach. Gorący prysznic i kolacja stawiają nas na nogi, ale i tak zasypiamy natychmiast.

Z powrotem

W czwartek, rozluźnieni, schodzimy w dół. Trzeba uważać, bo szlak jest oblodzony. Raki jednak nie są niezbędne, wystarczy być uważnym. Powrót tą samą trasą jest równie fascynujący, bo przecież wszystko widzimy z drugiej strony.

Następny dzień to 1 listopada. Idziemy dalej w dół, podziwiając piękno himalajskiej jesieni. Spotykamy kilkunastu tragarzy nieludzko obciążonych i kilku młodych ludzi bez plecaków. Dzięki ich pieniądzom, być może Szerpowie mogą lepiej zjeść, ale dla nas był to widok żenujący.

Znów Thyangboche. Dla dużej wycieczki amerykańskiej otwierają klasztor. Nie wiem, czy wyglądamy na Amerykanów, w każdym razie wchodzimy razem z nimi. Wieczorem spotykamy Duńczyka z pamiętnej kolacji matematyków w Sete. Serdeczne powitanie.

W sobotę w cztery godziny dochodzimy do Namche, na tę samą kwaterę w Lodge View. Siostry witają nas jak kogoś z rodziny. Znów stek z jaka, warzywa, dużo chili. Oglądamy sklepy i stragany. Wybieramy pamiątki, które kupimy w Katmandu, tu bowiem ich cena jest dwa razy wyższa.

W ciągu jednego dnia można stąd dojść do Lukli, skąd odlecimy samolotem do Katmandu. Bilety mamy wykupione w Polsce, ale musimy je potwierdzić dzień wcześniej.

Rano wymieniamy pieniądze. Idziemy na lądowisko Shyangboche (3790 m) sprawdzić, czy na rosyjskich helikopterach w Royal Nepal Airlines latają rosyjscy piloci. Rzeczywiście, już z daleka nie wyglądali na Nepalczyków. Ucieszyliśmy się bardzo. Wszyscy trzej po wyższych studiach. Inżynier pokładowy Anatolij, słysząc, że jestem matematykiem, zaczął wykrzykiwać różne terminy matematyczne, które pamiętał ze studiów. Na to lądowisko przewozi się głównie gości Everest View Hotel. Obserwowaliśmy taką scenkę: helikopter już miał odlatywać, gdy na lotnisko wbiegła Nepalka z chorym dzieckiem na ręku; szarpała się przy tym z żołnierzem z obsługi lądowiska. Mimo jego protestów, kapitan Oleg zdecydował wziąć ją z dzieckiem i mężem na pokład, choć miał komplet pasażerów. Za darmo!

Wieczorem rozmowy o górach. Austriacy mówią o Alpach, my o Tatrach, wszyscy o Himalajach. Zauważamy, że nie ma tu żadnego wyciągu, żadnej drogi dla samochodów. To bardzo istotna różnica.

W poniedziałek, 4 listopada, znów zakładamy krótkie spodnie. Pogoda super. O dziesiątej trzydzieści jesteśmy w River View, gdzie tak dobrze nas karmiono. Wczesny obiad i w drogę. W Choplung odbijamy w lewo, na górę do Lukli (2837). Ponad 200 m podejścia w żarze południowego słońca. Szukamy biura Royal Nepal Airlines. Znajdujemy drewniany barak, na zapleczu siedzi na podłodze czterech mężczyzn grających w karty. Ich szef wyciąga z kieszeni pomięty papier, który okazuje się być wydrukiem z komputera. Najważniejsze, że są tam nasze nazwiska. Mówią nam, żebyśmy przyszli jutro o ósmej trzydzieści na lotnisko!

Przylatuje helikopter, a w nim nasi wczorajsi znajomi. Piloci zapraszają nas do swojego hotelu. Pijemy za "drużbę" między narodami. Kapitan nazywa się Oleg Kołtow, pochodzi ze Stawropola (na Syberii). Jest w Katmandu z żoną i dzieckiem. Inżynier pokładowy Anatolij Samojłow jest sam. Pochodzi z Magadanu (10 tys. km od Moskwy). Śmieją się, że zarabiają lepiej od doradców prezydenta Jelcyna. Kapitalna atmosfera, przyjemnie słuchać tylu pochwał dotyczących Polski. Po wyjściu spotykamy znajomego Włocha. Nie mogę się dogadać. Przez trzy godziny rozmawialiśmy po rosyjsku i teraz cały czas do mojego angielskiego wplatam słówka rosyjskie.

Po powrocie do Katmandu szaleństwo zakupów. Zostajemy w stolicy Nepalu aż cztery dni.

Spacerujemy do późnej nocy. Wreszcie 11 listopada, rano audiencja u króla - tak nazwaliśmy zdjęcia z wartownikami przed pałacem i targuję taksówkę na lotnisko (100 Rs - sukces). Na lotnisku trzeba wnieść specjalną opłatę (700 Rs). Namaste Kathmandu!

Tak mówi się również na do widzenia. Wierzę, że to "do widzenia" ma sens dosłowny.

Na lotnisku w Delhi bierzemy taksówkę, opłacając przejazd do hotelu w Prepaid Taxi Service (specjalne okienko na lotnisku). Hotel zamówiliśmy telefonicznie z Katmandu, wybierając go z przewodnika.

Żeby zwiedzić miasto, też wynajmowaliśmy taksówki. W ten sposób w dwa dni zobaczyliśmy w Dehli niemal wszystko, co najbardziej godne obejrzenia. W przeliczeniu na polskie złotówki płaciliśmy 40 zł za sześć godzin jazdy.

15 listopada, po odbyciu tej samej drogi przez Frankfurt, jesteśmy na Okęciu.

W sumie trwająca miesiąc i trzy dni wyprawa kosztowała (z przelotem) na dwie osoby około 100 mln starych złotych. Prowadziliśmy jednak trochę "hulaszczy" tryb życia, degustując wiele z kulinarnych specjałów kuchni nepalskiej i indyjskiej, jeździliśmy taksówkami, kupiliśmy dużo pamiątek.

Bogdan Koszela